Przystań i pomyśl...
teksty moje lub moich przyjaciół, takie do rozmyślania, albo zadumiania...
ADWENTYLACJA, Anno Domini 2015
Adventus – przyjście…
Już prawie Wigilia, 24. grudnia, jak co roku zasiądziemy do rodzinnej wieczerzy, by oczekiwać końca dnia, i końca Adwentu zarazem. Oczekiwać przyjścia… Ale czyjego? Kto miał przyjść? Już wszyscy goście co przyjść mieli to przyszli. Już pierwsza i kolejne gwiazdki na niebie rozbłysły. Już i Św. Mikołaj (względnie Gwiazdor) przyszedł i prezenty rozdane. Niespodziewany gość jakby miał przyjść, to już by przyszedł. Kto jeszcze ma przyjść? Jezus też już przyszedł. Ponad 2000 lat temu. Możemy tylko czekać na Paruzję, na Jego ponowne przyjście, ale bądźmy szczerzy – przecież większość z nas wcale to, a wcale, nie jest na to gotowa. Jeszcze nie. I gdyby właśnie dziś przyszedł, to czy tak byśmy się ucieszyli, czy też byłby płacz i zgrzytanie zębów? To cóż to za adventus, czyje to przyjście i do kogo? A może to… myśmy mieli przyjść? Może to nasz adventus, na który Bóg tak czeka. My czekamy na Niego, a On już przecież przyszedł, już rozpostarł ramiona, już czeka by nas przytulić. Czeka aż doń przyjdziemy. Nie każmy mu dłużej czekać, pobiegnijmy bez zwłoki (już teraz, a nie dopiero jako zwłoki). Czujesz jakieś wyrzuty sumienia? Martwisz się żeś grzeszny/-a? A może myślisz że nie jesteś godny/-a takiej miłości? Nic bardziej mylnego! Lepszego czasu nie będzie. Zawsze będziemy omylni, zawsze będziemy upadać. A On zawsze będzie kochać. I czekać – na nasze przyjście.
Zatem pal licho łacinę (tylko nie mówcie Ignacemu Borejce że to napisałem;), przyjście nie przyjście, czas na wielką Ad-wentylację! Wentylujmy nasze dusze i serca! Usuńmy zaduch z ducha, na chwałę Ducha (Świętego)! A jak już przewentylujemy się na wskroś, to zamontujmy solidny Ad-wentyl bezpieczeństwa – całkiem pomocna tu będzie spowiedź, a potem częsta Komunia Święta. Przy tej okazji zachęcam, kto z Warszawy, do przychodzenia na Msze akademickie do kościoła Świętego Krzyża (niedziela, godz. 19:00, dolny kościół), to jedyne miejsce gdzie spotkałem się z tym, że nawet nie przystępując do Komunii, można podejść razem ze wszystkimi do księdza, który indywidualnie pobłogosławi taką osobę – piękny gest w swej prostocie. Prostota – to z resztą jeden z kluczy do Boga. Nie trzeba filozofować, wystarczy się zadumać, albo jeszcze prościej – zapatrzeć w Chrystusa i w milczeniu z Nim pobyć. Nie trzeba wspaniałych prezentów, wystarczy serdeczny uśmiech. Nie trzeba wymyślnych dań, może być 12 pierożków, każdy w innym kształcie. Nie trzeba mieć największej na osiedlu choinki, można powiesić lampeczki na wieszaku do ubrań (vide zdjęcie) jak to uczynił swego czasu, z braku choiny, tak inteligentny a przy tym tak dobrze rozumiejący prostotę najprostszej drogi do Boga – mej duszy pasterz, spowiednik i powiernik; i też będzie pięknie, bo to ludzie i atmosfera, którą tworzą czyni otoczenie pięknym. Nie potrzeba bogactwa by wejść do Nieba. Choć przy tej okazji warto wspomnieć, że nie musi też ono być przeszkodą, a biblijny wielbłąd nie miał przepychać się przez uszko igły do szycia, tylko „ucho igielne” jak nazywano małe wąskie przejścia w murze Jerozolimy (żeby zobaczyć jak takowe wyglądało nie trzeba aż do Ziemi Świętej jechać, podobne można zobaczyć w przepięknym mieście Sandomierzu), przez które nie było łatwo, ale dało się przy odpowiednim uporze przepchać wielbłąda, ale niekoniecznie wielce objuczonego :) Chodzi tu oto, że jak już jesteś bogaty, to łatwiej Ci będzie do tego Nieba się przepchać, jeśli część swego dobytku rozdasz bliźnim, którzy go potrzebują bardziej. A czemu bardziej? Bo czyż w drodze do Nieba nie wystarczy być sytym i nie zmarzniętym, żeby się w spokoju skupić na modlitwie, na wypatrywaniu Boga, który czeka… Najedz się tym co masz, odziej się w to co masz, a resztą nakarm i przyodziej innych, żebyście razem mogli Go wypatrzeć. Razem łatwiej iść. A i On, tak coś czuję w kościach (zwłaszcza w krzyżu;) bardzo lubi kiedy „adwentujemy” do Niego w doborowym towarzystwie, a nie w pojedynkę niczym w wyścigu szczurów do awansu.
I nie objadajcie się w te święta za bardzo, dobrze? W razie czego, nikt nie zostawi Was tylko dlatego, że nie będziecie się mieli siły toczyć, jakieś nosze się skleci jak dla paralityka z Ewangelii wg św. Marka (Mk 2, 3-12), ale pomyślcie, o ile milej PRZYJŚĆ do Niego o własnych siłach! :)
Życzę Wam sytych (ale nie obżeranych), ciepłych (ale nie strojnych), kolorowych (ale nie pstrokatych), mądrych (ale nie wydumanych), no i porządnie przewentylowanych Świąt (wspomnienia) Bożego Narodzenia!
***
Dodatek dla wytrwałych:
A jak pójdziecie na świąteczną Eucharystię, to gorąco polecam Wam kilka prostych a nieco zaniedbanych, czy wręcz zapomnianych gestów. Prostych, a tak wymownych. I nie ma co się oglądać jak inni to robią - jak nie robią to im pokażcie, może zaczą :)
- na modlitwę „Ojcze nasz” – łapki w górę! To jedyny wyjątek w czasie Mszy gdy można przyjąć tego typu postawę modlitewną. Niektórzy tylko tak z lekka rozkładają dłonie na bok, ale łokcie nadal blisko ciała, jakby trzymali rozłożoną książkę przed sobą. Można i tak, ale to chyba bardziej wtedy gdy ma się wielki problem, i myśli krążą wokół tego że prosisz Boga o pomoc. Więc te ręce układają się w gest żebraczy. To nie jest złe, ale pomyśl, kiedy chcesz po prostu się do Ojca przytulić, to jak wyciągniesz ręce? Wysoko, i szeroko, prosząc nie o to by coś Ci dał, ale żeby przytulił, prawda?
- na przekazanie pokoju – uściśnijmy człowiekowi rękę, a nie tylko kiwajka, w stylu mańska-wstańka. Pokażmy mu że widzimy w nim brata czy siostrę. Jeśli jesteśmy w kościele w towarzystwie najbliższych, to ich uściśnijmy! Ale to takiego porządnego przytulasa. :) A co tam się patyczkować – daj czadu – uściskaj obcego :D Wszak nie jest taki całkiem obcy, jesteście w jednej Wspólnocie! A potem ciesz się jego uśmiechem, wyrazem niedowierzania i niepohamowanym wzruszeniem :) Przekazuj znak pokoju, dokładnie tak jakbyś sam chciał go dostać, spotkawszy na ulicy Jezusa. Czy chcesz żeby Ci kiwnął niemrawo głową, czy żeby wyciągnąć dłoń, czy może żeby przytulił mocno? ;)
- i jeszcze do panów – znacie takie powiedzenie „bicie się w piersi”? To czemu na znak pokuty („moja wina…”) się lekko klepiecie, lub wręcz trącacie? No, ew. jak który dopiero co od spowiedzi odszedł, to nie zdążył nagrzeszyć, to i wina znikoma, ale normalnie to dawni rycerze, przed człowiekiem, czy tym bardziej przed królem bili się w piersi zamaszyście, mocno a wręcz głośno (gdy zbroję akurat mieli na sobie;) a tymczasem my dziś przez Królem Królów wachlujemy się nadgarstkiem bez zastanowienia co to i po co to. No!
Proste gesty – prosty przekaz. A ile znaczy.
Już prawie Wigilia, 24. grudnia, jak co roku zasiądziemy do rodzinnej wieczerzy, by oczekiwać końca dnia, i końca Adwentu zarazem. Oczekiwać przyjścia… Ale czyjego? Kto miał przyjść? Już wszyscy goście co przyjść mieli to przyszli. Już pierwsza i kolejne gwiazdki na niebie rozbłysły. Już i Św. Mikołaj (względnie Gwiazdor) przyszedł i prezenty rozdane. Niespodziewany gość jakby miał przyjść, to już by przyszedł. Kto jeszcze ma przyjść? Jezus też już przyszedł. Ponad 2000 lat temu. Możemy tylko czekać na Paruzję, na Jego ponowne przyjście, ale bądźmy szczerzy – przecież większość z nas wcale to, a wcale, nie jest na to gotowa. Jeszcze nie. I gdyby właśnie dziś przyszedł, to czy tak byśmy się ucieszyli, czy też byłby płacz i zgrzytanie zębów? To cóż to za adventus, czyje to przyjście i do kogo? A może to… myśmy mieli przyjść? Może to nasz adventus, na który Bóg tak czeka. My czekamy na Niego, a On już przecież przyszedł, już rozpostarł ramiona, już czeka by nas przytulić. Czeka aż doń przyjdziemy. Nie każmy mu dłużej czekać, pobiegnijmy bez zwłoki (już teraz, a nie dopiero jako zwłoki). Czujesz jakieś wyrzuty sumienia? Martwisz się żeś grzeszny/-a? A może myślisz że nie jesteś godny/-a takiej miłości? Nic bardziej mylnego! Lepszego czasu nie będzie. Zawsze będziemy omylni, zawsze będziemy upadać. A On zawsze będzie kochać. I czekać – na nasze przyjście.
Zatem pal licho łacinę (tylko nie mówcie Ignacemu Borejce że to napisałem;), przyjście nie przyjście, czas na wielką Ad-wentylację! Wentylujmy nasze dusze i serca! Usuńmy zaduch z ducha, na chwałę Ducha (Świętego)! A jak już przewentylujemy się na wskroś, to zamontujmy solidny Ad-wentyl bezpieczeństwa – całkiem pomocna tu będzie spowiedź, a potem częsta Komunia Święta. Przy tej okazji zachęcam, kto z Warszawy, do przychodzenia na Msze akademickie do kościoła Świętego Krzyża (niedziela, godz. 19:00, dolny kościół), to jedyne miejsce gdzie spotkałem się z tym, że nawet nie przystępując do Komunii, można podejść razem ze wszystkimi do księdza, który indywidualnie pobłogosławi taką osobę – piękny gest w swej prostocie. Prostota – to z resztą jeden z kluczy do Boga. Nie trzeba filozofować, wystarczy się zadumać, albo jeszcze prościej – zapatrzeć w Chrystusa i w milczeniu z Nim pobyć. Nie trzeba wspaniałych prezentów, wystarczy serdeczny uśmiech. Nie trzeba wymyślnych dań, może być 12 pierożków, każdy w innym kształcie. Nie trzeba mieć największej na osiedlu choinki, można powiesić lampeczki na wieszaku do ubrań (vide zdjęcie) jak to uczynił swego czasu, z braku choiny, tak inteligentny a przy tym tak dobrze rozumiejący prostotę najprostszej drogi do Boga – mej duszy pasterz, spowiednik i powiernik; i też będzie pięknie, bo to ludzie i atmosfera, którą tworzą czyni otoczenie pięknym. Nie potrzeba bogactwa by wejść do Nieba. Choć przy tej okazji warto wspomnieć, że nie musi też ono być przeszkodą, a biblijny wielbłąd nie miał przepychać się przez uszko igły do szycia, tylko „ucho igielne” jak nazywano małe wąskie przejścia w murze Jerozolimy (żeby zobaczyć jak takowe wyglądało nie trzeba aż do Ziemi Świętej jechać, podobne można zobaczyć w przepięknym mieście Sandomierzu), przez które nie było łatwo, ale dało się przy odpowiednim uporze przepchać wielbłąda, ale niekoniecznie wielce objuczonego :) Chodzi tu oto, że jak już jesteś bogaty, to łatwiej Ci będzie do tego Nieba się przepchać, jeśli część swego dobytku rozdasz bliźnim, którzy go potrzebują bardziej. A czemu bardziej? Bo czyż w drodze do Nieba nie wystarczy być sytym i nie zmarzniętym, żeby się w spokoju skupić na modlitwie, na wypatrywaniu Boga, który czeka… Najedz się tym co masz, odziej się w to co masz, a resztą nakarm i przyodziej innych, żebyście razem mogli Go wypatrzeć. Razem łatwiej iść. A i On, tak coś czuję w kościach (zwłaszcza w krzyżu;) bardzo lubi kiedy „adwentujemy” do Niego w doborowym towarzystwie, a nie w pojedynkę niczym w wyścigu szczurów do awansu.
I nie objadajcie się w te święta za bardzo, dobrze? W razie czego, nikt nie zostawi Was tylko dlatego, że nie będziecie się mieli siły toczyć, jakieś nosze się skleci jak dla paralityka z Ewangelii wg św. Marka (Mk 2, 3-12), ale pomyślcie, o ile milej PRZYJŚĆ do Niego o własnych siłach! :)
Życzę Wam sytych (ale nie obżeranych), ciepłych (ale nie strojnych), kolorowych (ale nie pstrokatych), mądrych (ale nie wydumanych), no i porządnie przewentylowanych Świąt (wspomnienia) Bożego Narodzenia!
***
Dodatek dla wytrwałych:
A jak pójdziecie na świąteczną Eucharystię, to gorąco polecam Wam kilka prostych a nieco zaniedbanych, czy wręcz zapomnianych gestów. Prostych, a tak wymownych. I nie ma co się oglądać jak inni to robią - jak nie robią to im pokażcie, może zaczą :)
- na modlitwę „Ojcze nasz” – łapki w górę! To jedyny wyjątek w czasie Mszy gdy można przyjąć tego typu postawę modlitewną. Niektórzy tylko tak z lekka rozkładają dłonie na bok, ale łokcie nadal blisko ciała, jakby trzymali rozłożoną książkę przed sobą. Można i tak, ale to chyba bardziej wtedy gdy ma się wielki problem, i myśli krążą wokół tego że prosisz Boga o pomoc. Więc te ręce układają się w gest żebraczy. To nie jest złe, ale pomyśl, kiedy chcesz po prostu się do Ojca przytulić, to jak wyciągniesz ręce? Wysoko, i szeroko, prosząc nie o to by coś Ci dał, ale żeby przytulił, prawda?
- na przekazanie pokoju – uściśnijmy człowiekowi rękę, a nie tylko kiwajka, w stylu mańska-wstańka. Pokażmy mu że widzimy w nim brata czy siostrę. Jeśli jesteśmy w kościele w towarzystwie najbliższych, to ich uściśnijmy! Ale to takiego porządnego przytulasa. :) A co tam się patyczkować – daj czadu – uściskaj obcego :D Wszak nie jest taki całkiem obcy, jesteście w jednej Wspólnocie! A potem ciesz się jego uśmiechem, wyrazem niedowierzania i niepohamowanym wzruszeniem :) Przekazuj znak pokoju, dokładnie tak jakbyś sam chciał go dostać, spotkawszy na ulicy Jezusa. Czy chcesz żeby Ci kiwnął niemrawo głową, czy żeby wyciągnąć dłoń, czy może żeby przytulił mocno? ;)
- i jeszcze do panów – znacie takie powiedzenie „bicie się w piersi”? To czemu na znak pokuty („moja wina…”) się lekko klepiecie, lub wręcz trącacie? No, ew. jak który dopiero co od spowiedzi odszedł, to nie zdążył nagrzeszyć, to i wina znikoma, ale normalnie to dawni rycerze, przed człowiekiem, czy tym bardziej przed królem bili się w piersi zamaszyście, mocno a wręcz głośno (gdy zbroję akurat mieli na sobie;) a tymczasem my dziś przez Królem Królów wachlujemy się nadgarstkiem bez zastanowienia co to i po co to. No!
Proste gesty – prosty przekaz. A ile znaczy.
Filozośne rozważania bożonarodzeniowe, A.D. 2012
Jędrzej Karpiński
"A Słowo ciałem się stało…”
Jan 1:14
W tym roku chciałbym się podzielić z Wami moim przemyśleniami na temat tajemnicy Wcielenia. Wierzymy, że Bóg się wcielił, że „za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”, że mieszkał pośród ludzi takich jak my, w trochę innych czasach, że żył, cieszył się, cierpiał, kochał… Ale wielu z nas, choć raz wżyciu pewnie sobie zadało pytanie – dlaczego? Oczywiście mamy na to prostą odpowiedź – aby zbawić ludzkość. Ale to za mało, to tylko część odpowiedzi. To mówi nam o celu Boga, ale wciąż pozostaje pytanie o metodę. Wszak jako Wszechmogący mógł zbawić nas w dowolny sposób. Mógł pstryknąć swymi boskimi„palcami”, mógł się uśmiechnąć w Duchu, albo tylko pomyśleć, tak jak to zrobił kiedy stwarzał Świat, co przecież w naszym ludzkim pojmowaniu było o wiele trudniejsze, bo powstawało coś z niczego, materia z niebytu, podczas gdy Zbawienie to „tylko” i wyłącznie rzucenie innego światła na istniejącą już rzeczywistość. Wobec kogo mieliśmy być zbawieni, jeśli nie wobec Boga samego, a zatem wystarczyłoby, gdyby pomyślał o tym, że zasługujemy już na Zbawienie. My ludzie – jesteśmy niekiedy zdolni do wielkich poświęceń, nawet ofiary własnego życia, dla innych ludzi, dla jakichś idei, ale zawsze tylko wtedy kiedy nie ma już innego wyjścia. Podobnie z cierpieniem – godzimy się na nie dobrowolnie tylko wtedy jeśli wierzymy że to jedyny już sposób na osiągnięcie zamierzonego celu. Bóg jednak – zdecydował się cierpieć i umrzeć, choć miał wybór, mógł Zbawić inaczej. Dlaczego? Dlaczego wybrał życie w niezwykłym, ale jednak tak ułomnym wobec swej własnej doskonałości – ludzkim ciele?
Chyba nie ma jednej prostej odpowiedzi (może jest jedna skomplikowana, której mój głupiutki rozumek jeszcze nie pojął;) ale dziś chcę się podzielić taką, jaką ten rok mi przyniósł, w doświadczeniach, w przeżyciach, w dyskusjach, w medytacjach, na różnych drogach mego ziemskiego pielgrzymowania. Kluczem zdaje mi się być pewne łacińskie wyrażenie, które jakiś czas temu obiło mi się o uszy, mianowicie – „utraque unum” – dwoistość w jedności (nie należy tego kojarzyć ze średniowiecznymi utrakwistami, bo ich nazwa pochodziła od słów „sub utraque specie” – pod obiema postaciami, i odnosiło się do sposobu przyjmowania Komunii). Można owoż rozpatrywać na różnych płaszczyznach, ja się tu skupiam na jednej – na człowieku –któren jest jednością duszy i ciała. Niekiedy ciało jest bagatelizowane, bo wierzymy, że po śmierci zgnije ono jak każda materia, a to dusza będzie żyć wiecznie. Nie zapominajmy jednak, że zapowiedziane jest, iż po Sądzie Ostatecznym, wszystkie dusze dostaną na powrót ciała. Osobiście nie jestem do końca przekonany, czy pomiędzy śmiercią ziemską, a otrzymaniem nowego ciała, można mówić zatem o – człowieku. Ośmielę się nawet na tezę, iż sama dusza, jest podobna innym bytom duchowym stworzonym przez Boga, i kiedy jest pozbawiona ciała to właściwszym określeniem jest „duch” (oczywiście nie możemy tego mylić z duchami popularnymi w literaturze czy filmach – rzadko mi się to zdarza, ale tym razem muszę zwrócić uwagę na ubytek w naszej mowie, czyniący wiele zamieszania w pojmowaniu tego zjawiska, więc odwołam się do łaciny, i podkreślę że mowa o „spiritus” /„animus”, a nie „phantasma” /„spectrum”).
Być może należałoby – parafrazując św. Augustyna z „Enarratio in Psalmom”, który pisze tak: „Anioł oznacza funkcję, nie naturę. Pytasz jak się nazywa ta natura? – Duch. Pytasz o funkcję? – Anioł. Przez to czym jest, jest duchem, a przez to co wypełnia, jest aniołem.” –podobnie spojrzeć na nas – gdzie Dusza oznacza funkcję, nie naturę. Pytasz jak się nazywa ta natura? – Duch. Pytasz o funkcję?– Dusza. Przez to czym jest, jest duchem, a przez to co wypełnia, jest duszą… Tak spojrzawszy, rzeczywiście duch wydaje się ważniejszy od ciała, ale po pierwsze dopiero wtedy gdy tego ciała nie ma, a po drugie jeśli po Sądzie Ostatecznym nasze duchy mają znów dostać ciała, to znaczy że Bóg zamierza jednak by ta funkcja (oczko do matematyków;) była – stała (choć nie koniecznie ciągła…). Przypomina mi się tu od razu rozmowa o istocie Aniołów, na jednym ze spotkań Duszpasterstwa do którego mam zaszczyt należeć, gdzie właśnie była mowa o powyższym cytacie ze św. Augustyna, i zarówno ja sam, jak i ktoś jeszcze złapał się odruchowo na tej pułapce językowej – „a przez to co wypełnia…”. Oczywiście chodzi, o wypełnianie zadania, ale wiadomo jakie jest drugie znaczenie tego słowa, które dla dowcipu, w przypadku człowieka może być dwuznacznie interpretowane, bo zarówno bycie człowiekiem „zobowiązuje” do wypełniania jakiejś woli Boga (cały w tym ambaras, bym ją dobrze „odczytać” a potem sprostać…), ale też i dosłownie duch wypełnia… ciało. I przez to co duch wypełnia, jest duszą.
A zatem kiedy jest się człowiekiem (jednością duszy i ciała), to nie jest się tylko duchem w tymczasowym pudełku, a raczej znamienitą treścią, w niezgorszej i niebagatelnej formie. Tak więc wydaje się
właściwym by w tym stanie traktować niemal na równi wartość duszy i ciała, tym bardziej, że w materialnym świecie, jakość naszego posłannictwa często zależy też od stanu nie tylko naszej duszy, ale i ciała. Człowiek chory, okaleczony – mniej może zdziałać. Doświadczany – może się czegoś nauczyć, ale niedobrze jest gdy te złe doświadczenia przychodzą jeno z naszej lekkomyślności, niedbalstwa czy choćby brawury.
To rozumowanie, czy też raczej rozumkowanie, wiedzie mnie do takiego wniosku – Bóg mógł (co wynika z Jego wszechmocy), w dowolny sposób zbawić ludzi, ale z nieskończonej ilości sposobów wybrał taki, który uczy nas bożej konsekwencji, idealnej – nawet jak na nasze pojmowanie – sprawiedliwości, która nie podlega swobodnym interpretacjom zależnie od widzimisie Twórcy Prawa. Wszystko jest takie pięknie logiczne. I to, że na przebłaganie grzechów musi być ofiara, większa niż wszystkie całopalenia i posty, i to co dziś najważniejsze – że człowiek, stworzony z Miłości i do Miłości, by ją w pełni przyjąć, potrzebuje drugiego człowieka. Nie inkarnacji, chwilowego wstąpienia w jakieś ciało, żeby przez moment poudawać, że się jest jednym ze swych poddanych / dzieci / czcicieli, nie dla taniej sztuczki, dla załatwienia jakiejś doraźnej sprawy. Bo do tego wystarczały ogniste krzaki, czy Aniołowie. Bóg w pełni stał się jednym z nas, by sam mógł doświadczyć naszej ułomności, ale też i my byśmy mogli tak z bliska doznać Jego doskonałości, tego najwspanialszego Słowa, zamkniętego w jedynej formie jaką rozumiemy. Bóg Uniżony. Bóg Zwyczajny. Bóg Powszedni. Jeden z nas. Człowiek.
A tym samym, pokazał innym swym dzieciom duchowym, Aniołom i Archaniołom, Serafinom i Cherubinom, Tronom, Władzom i Mocom, Zwierzchnością i Księstwom, ale także Duchom Upadłym, to co wcześniej zapowiedział – że człowiek nie jest gorszym od nich stworzeniem, mimo że nie posiada różnych mocy im przypisanych. Ale umiłował nas Ojciec, i dał szczególne miejsce w swoim Planie Stworzenia. I… „w owym czasie” (Łk 2,1) sam stał się Człowiekiem – Chrystusem, któremu służyć mają wszystkie Chóry Niebios, a także wywyższył i dał władzę nad Aniołami, drugiemu Człowiekowi – Kobiecie która Go porodziła.
Teologiem nie jestem, więc nie można na moje przemyślenia patrzeć wiążąco, jeno takie filozośkowanie, które ma zachęcić do własnych rozważań, do kontemplacji Boga z Ducha Poczętego, Boga w żywocie Maryi przez 9 miesięcy noszonego, Boga w bólach rodzonego, Boga w niebogłosy płaczącego, Boga Wszechmogącego a z własnej Wolnej, Nieprzymuszonej Woli – becikami skrępowanego, w „chlebaku” zdjętym z osiołka noszonego, wśród owieczek przewijanego… Amen!
Jan 1:14
W tym roku chciałbym się podzielić z Wami moim przemyśleniami na temat tajemnicy Wcielenia. Wierzymy, że Bóg się wcielił, że „za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”, że mieszkał pośród ludzi takich jak my, w trochę innych czasach, że żył, cieszył się, cierpiał, kochał… Ale wielu z nas, choć raz wżyciu pewnie sobie zadało pytanie – dlaczego? Oczywiście mamy na to prostą odpowiedź – aby zbawić ludzkość. Ale to za mało, to tylko część odpowiedzi. To mówi nam o celu Boga, ale wciąż pozostaje pytanie o metodę. Wszak jako Wszechmogący mógł zbawić nas w dowolny sposób. Mógł pstryknąć swymi boskimi„palcami”, mógł się uśmiechnąć w Duchu, albo tylko pomyśleć, tak jak to zrobił kiedy stwarzał Świat, co przecież w naszym ludzkim pojmowaniu było o wiele trudniejsze, bo powstawało coś z niczego, materia z niebytu, podczas gdy Zbawienie to „tylko” i wyłącznie rzucenie innego światła na istniejącą już rzeczywistość. Wobec kogo mieliśmy być zbawieni, jeśli nie wobec Boga samego, a zatem wystarczyłoby, gdyby pomyślał o tym, że zasługujemy już na Zbawienie. My ludzie – jesteśmy niekiedy zdolni do wielkich poświęceń, nawet ofiary własnego życia, dla innych ludzi, dla jakichś idei, ale zawsze tylko wtedy kiedy nie ma już innego wyjścia. Podobnie z cierpieniem – godzimy się na nie dobrowolnie tylko wtedy jeśli wierzymy że to jedyny już sposób na osiągnięcie zamierzonego celu. Bóg jednak – zdecydował się cierpieć i umrzeć, choć miał wybór, mógł Zbawić inaczej. Dlaczego? Dlaczego wybrał życie w niezwykłym, ale jednak tak ułomnym wobec swej własnej doskonałości – ludzkim ciele?
Chyba nie ma jednej prostej odpowiedzi (może jest jedna skomplikowana, której mój głupiutki rozumek jeszcze nie pojął;) ale dziś chcę się podzielić taką, jaką ten rok mi przyniósł, w doświadczeniach, w przeżyciach, w dyskusjach, w medytacjach, na różnych drogach mego ziemskiego pielgrzymowania. Kluczem zdaje mi się być pewne łacińskie wyrażenie, które jakiś czas temu obiło mi się o uszy, mianowicie – „utraque unum” – dwoistość w jedności (nie należy tego kojarzyć ze średniowiecznymi utrakwistami, bo ich nazwa pochodziła od słów „sub utraque specie” – pod obiema postaciami, i odnosiło się do sposobu przyjmowania Komunii). Można owoż rozpatrywać na różnych płaszczyznach, ja się tu skupiam na jednej – na człowieku –któren jest jednością duszy i ciała. Niekiedy ciało jest bagatelizowane, bo wierzymy, że po śmierci zgnije ono jak każda materia, a to dusza będzie żyć wiecznie. Nie zapominajmy jednak, że zapowiedziane jest, iż po Sądzie Ostatecznym, wszystkie dusze dostaną na powrót ciała. Osobiście nie jestem do końca przekonany, czy pomiędzy śmiercią ziemską, a otrzymaniem nowego ciała, można mówić zatem o – człowieku. Ośmielę się nawet na tezę, iż sama dusza, jest podobna innym bytom duchowym stworzonym przez Boga, i kiedy jest pozbawiona ciała to właściwszym określeniem jest „duch” (oczywiście nie możemy tego mylić z duchami popularnymi w literaturze czy filmach – rzadko mi się to zdarza, ale tym razem muszę zwrócić uwagę na ubytek w naszej mowie, czyniący wiele zamieszania w pojmowaniu tego zjawiska, więc odwołam się do łaciny, i podkreślę że mowa o „spiritus” /„animus”, a nie „phantasma” /„spectrum”).
Być może należałoby – parafrazując św. Augustyna z „Enarratio in Psalmom”, który pisze tak: „Anioł oznacza funkcję, nie naturę. Pytasz jak się nazywa ta natura? – Duch. Pytasz o funkcję? – Anioł. Przez to czym jest, jest duchem, a przez to co wypełnia, jest aniołem.” –podobnie spojrzeć na nas – gdzie Dusza oznacza funkcję, nie naturę. Pytasz jak się nazywa ta natura? – Duch. Pytasz o funkcję?– Dusza. Przez to czym jest, jest duchem, a przez to co wypełnia, jest duszą… Tak spojrzawszy, rzeczywiście duch wydaje się ważniejszy od ciała, ale po pierwsze dopiero wtedy gdy tego ciała nie ma, a po drugie jeśli po Sądzie Ostatecznym nasze duchy mają znów dostać ciała, to znaczy że Bóg zamierza jednak by ta funkcja (oczko do matematyków;) była – stała (choć nie koniecznie ciągła…). Przypomina mi się tu od razu rozmowa o istocie Aniołów, na jednym ze spotkań Duszpasterstwa do którego mam zaszczyt należeć, gdzie właśnie była mowa o powyższym cytacie ze św. Augustyna, i zarówno ja sam, jak i ktoś jeszcze złapał się odruchowo na tej pułapce językowej – „a przez to co wypełnia…”. Oczywiście chodzi, o wypełnianie zadania, ale wiadomo jakie jest drugie znaczenie tego słowa, które dla dowcipu, w przypadku człowieka może być dwuznacznie interpretowane, bo zarówno bycie człowiekiem „zobowiązuje” do wypełniania jakiejś woli Boga (cały w tym ambaras, bym ją dobrze „odczytać” a potem sprostać…), ale też i dosłownie duch wypełnia… ciało. I przez to co duch wypełnia, jest duszą.
A zatem kiedy jest się człowiekiem (jednością duszy i ciała), to nie jest się tylko duchem w tymczasowym pudełku, a raczej znamienitą treścią, w niezgorszej i niebagatelnej formie. Tak więc wydaje się
właściwym by w tym stanie traktować niemal na równi wartość duszy i ciała, tym bardziej, że w materialnym świecie, jakość naszego posłannictwa często zależy też od stanu nie tylko naszej duszy, ale i ciała. Człowiek chory, okaleczony – mniej może zdziałać. Doświadczany – może się czegoś nauczyć, ale niedobrze jest gdy te złe doświadczenia przychodzą jeno z naszej lekkomyślności, niedbalstwa czy choćby brawury.
To rozumowanie, czy też raczej rozumkowanie, wiedzie mnie do takiego wniosku – Bóg mógł (co wynika z Jego wszechmocy), w dowolny sposób zbawić ludzi, ale z nieskończonej ilości sposobów wybrał taki, który uczy nas bożej konsekwencji, idealnej – nawet jak na nasze pojmowanie – sprawiedliwości, która nie podlega swobodnym interpretacjom zależnie od widzimisie Twórcy Prawa. Wszystko jest takie pięknie logiczne. I to, że na przebłaganie grzechów musi być ofiara, większa niż wszystkie całopalenia i posty, i to co dziś najważniejsze – że człowiek, stworzony z Miłości i do Miłości, by ją w pełni przyjąć, potrzebuje drugiego człowieka. Nie inkarnacji, chwilowego wstąpienia w jakieś ciało, żeby przez moment poudawać, że się jest jednym ze swych poddanych / dzieci / czcicieli, nie dla taniej sztuczki, dla załatwienia jakiejś doraźnej sprawy. Bo do tego wystarczały ogniste krzaki, czy Aniołowie. Bóg w pełni stał się jednym z nas, by sam mógł doświadczyć naszej ułomności, ale też i my byśmy mogli tak z bliska doznać Jego doskonałości, tego najwspanialszego Słowa, zamkniętego w jedynej formie jaką rozumiemy. Bóg Uniżony. Bóg Zwyczajny. Bóg Powszedni. Jeden z nas. Człowiek.
A tym samym, pokazał innym swym dzieciom duchowym, Aniołom i Archaniołom, Serafinom i Cherubinom, Tronom, Władzom i Mocom, Zwierzchnością i Księstwom, ale także Duchom Upadłym, to co wcześniej zapowiedział – że człowiek nie jest gorszym od nich stworzeniem, mimo że nie posiada różnych mocy im przypisanych. Ale umiłował nas Ojciec, i dał szczególne miejsce w swoim Planie Stworzenia. I… „w owym czasie” (Łk 2,1) sam stał się Człowiekiem – Chrystusem, któremu służyć mają wszystkie Chóry Niebios, a także wywyższył i dał władzę nad Aniołami, drugiemu Człowiekowi – Kobiecie która Go porodziła.
Teologiem nie jestem, więc nie można na moje przemyślenia patrzeć wiążąco, jeno takie filozośkowanie, które ma zachęcić do własnych rozważań, do kontemplacji Boga z Ducha Poczętego, Boga w żywocie Maryi przez 9 miesięcy noszonego, Boga w bólach rodzonego, Boga w niebogłosy płaczącego, Boga Wszechmogącego a z własnej Wolnej, Nieprzymuszonej Woli – becikami skrępowanego, w „chlebaku” zdjętym z osiołka noszonego, wśród owieczek przewijanego… Amen!
Adwentowo-świąteczne rozważania, grudzień A.D. 2011
Jędrzej Karpiński
"Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz,
na obraz Boży go stworzył"
Rdz. 1,27
Nie spodziewaliście się tego fragmentu Pisma Świętego na wstępie życzeń bożonarodzeniowych, prawda? :) A jednak o tym właśnie pomyślałem gdy kilka nocy temu zastanawiałem się czego życzyć w te Święta. Ale, nie miałem tego szczęścia co pewien sławny ateista;) któremu się niedawno przyśnił Anioł i powiedział co ma czynić, ja tam z własnej głowy, więc może to być niedoskonałe, ale właśnie...
...niedoskonałość ludzka. Skąd ona - pytają uparci "negownicy" - jeśli Bóg doskonały, a my na Jego obraz i podobieństwo? (swoją drogą czy ktoś może wie, bo ja nie mam pojecia, skąd się wzięło to podobieństwo. Nie z Biblii, tam jest tylko jw. - sam obraz, nic o żadnym podobieństwie, z resztą słusznie po co się miał Duch Święty powtarzać, więc kto , kiedy i dlaczego ukuł takie masło maślane, że i na obraz i na podobieństwo...). Upór negowników, co widzimy po tym przykładzie, jest tak wielki, że można tylko im pozazdrościć, że większość chrześcijan nie ma takiego uporu w dziele Ewangelizacji. Choć akurat nie powinni naśladować tak ślepej argumentacji, wszak Bóg stwarzając świat stworzył też pojęcie Czasu, przemijania, chronologii, i w Dziejach Grzechu, nie można tej chronologii sobie odpuścić. Wszak najpierw stworzył człowieka, a potem po jakimś Czasie, człowiek upadł pod pierwszym grzechem. Jeśli ktoś widzi możliwość odwrotnej kolejności, to ja się w sumie nawet cieszę, że jest on mym oponentem a nie współwyznawcą (ale i tak się modlę dlań o to, co sam uważa za swą najjaskrawszą cechę - o oświecenie...)
Takie tu niby pitu-pitu, ale to wszystko ważne dla wniosku, którym chce się z Wami podzielić, i końcowych życzeń :)
Zatem jeszcze raz - Bóg stworzył nas na swój obraz. Obraz - to słowo klucz. Myślę, że nie będzie to zbytnią obrazą ;) dla Ducha Świętego, jeśli spróbuję podejść do tego w nieco swobodnej interpretacji. Domyślamy się, że chodziło tu o obraz w znaczeniu bardzo ogólnym, ale spróbujmy pomyśleć o tym, jako o obrazie - malowidle. Nie stworzył nas jako swoje klony, nie kopie, nie fotografie ani nie lustrzane odbicia. Jako obrazy. A obrazy nie są nigdy identyczne z rzeczywistością. To taki truizm, ale myślę że tu pomocny. W dodatku, nawet najdoskonalszy kopista, nie odwzoruje nigdy oryginału w 100%, więc myśląc o obrazach myślimy o niepowtarzalnych dziełach sztuki. Każdy jest inny. Tak jak ludzie właśnie. Każdy INNY, a jednocześnie każdy na OBRAZ Boga. Można by powiedzieć, że zanim każdy z nas się narodził, to Bóg namalował kolejny swój Autoportret. I ta właśnie nasza niedoskonałość, tak postrzeżona, nie jest wcale ułomnością w dziele Stworzenia, jest zamierzoną różnicą od Oryginału. Czy ktoś powie że na przykład Autoportret Picassa jest niedoskonały, bo on sam nie miał takich czy innym plamek na twarzy? Że kolory się inaczej na nim rozkładały? Jest doskonały, bo Autor tak a nie inaczej postanowił go stworzyć, a zarazem jest niedoskonały, bo nie odbijał wiernie rzeczywistości. Sprzeczność? Tylko jeśli ktoś jest uparty by szukać sprzeczności ;)
Jesteśmy niedoskonałymi (z bożego zamierzenia) jego odwzorowaniami, które dodatkowo na co dzień, jeszcze sobie grzechami dodają skaz na swoich płótnach. Grzechami w duszy, ale i na ciele sobie sami, albo nawzajem robimy różne uszczerbki. Pytanie pozornie proste: czemu? Czemu u licha sobie to wciąż, i wciąż robimy? Czemu przez całe swoje życie, co i raz oddalamy się od tego ideału (na tyle na ile obraz może być bliski ideałowi), skoro na starcie byliśmy najbliżej. Wcale nie jest sensem życia dojść do jakiejś doskonałości nie mając na początku nic. To nie tak, że rzuca nas Bóg na świat, z kawałkiem drewna, płótnem, pędzlem, i farbami, i "zrób to sam". I jeszcze zrób tak żeby "Mi się podobało". Przeciwnie właśnie, trafiamy na świat już z doskonałym obrazem, a celem jest dobrnięcie do końca z jak najmniej uszkodzonym. Łatwiej jest zadbać o dom, niż go zbudować od fundamentów prawda? Łatwiej jest zadbać o samochód, niż go skonstruować. Każdy może zadbać, to nie jest takie trudne, i niemożliwe zadanie, a jednak stale sobie je utrudniamy... Dał nam niby łatwe zadanie, a potem przez wieki patrzył i patrzył, i pewnie nadziwić się nie mógł jak to jest, że ciągle to partaczymy. Nielicznym się udaje, a większość "wymięka", i dociera do celu w najlepszym razie z jakimiś strzępami, z dawno zgubioną ramą, wyblakłymi kolorami, licznymi rysami... i to znów "negownik" powie - jak to nie mógł się nadziwić? Aha! Czyli nie jest wszystkowiedzący, skoro z góry nie wiedział, że sobie ludzie nie będą z tym radzić, że będą tacy i owacy, że to i tamto. A ja (od)powiadam - ja, który jestem na Jego obraz - uwielbiam się dziwić! Kocham to niesamowite uczucie, gdy uczę się czegoś nowego, gdy poznaję człowieka, który mnie czymś zaskakuje, gdy dowiaduję się o czymś co wydawało mi się niemożliwe, a jednak! Na przykład kiedy pierwszy raz dowiedziałem się że nie protony, neutrony i elektrony są najmniejszymi cząstkami, ale są jeszcze mniejsze kwarki! Jakie to fascynujące, od razu pojawia się myśl, że skoro tak długo ludzie się mylili, to może i kwarki nie są najmniejsze, że kiedyś (albo już, to nie moja dziedzina, mogę nie być na czasie;) ktoś znajdzie cząstki z których składają się kwarki, itd. itd. Albo pierwsza radość gdy wreszcie się udało tak ubić pianę z białek, że rzeczywiście nie wypadła po odwróceniu miski do góry nogami! Mam tu dużą pokusę by mnożyć takie przykłady ale wszyscy dobrze wiecie, że można by tak bez końca, każdy ma co najmniej jedną (a jestem pewien że o wiele więcej) dziedzinę w której uwielbia być zaskakiwany, mimo że jednocześnie marzy o tym by być w niej absolutnym ekspertem. Sprzeczność? Tylko jeśli ktoś się upiera by ją znaleźć... ;)
Tak właśnie - uwielbiamy takie czy inne niespodzianki, a jednocześnie chcielibyśmy być wszechwiedzącymi. Tym się my obrazy, różnimy od Oryginału, że On JEST wszechwiedzący, ale z pewnością tak samo kocha niespodzianki. I myślę, że właśnie dlatego jesteśmy Jego najlepszym dziełem, ulubionym wręcz, i trudnym do przekreślenia zupełnie, nawet jak Mu mocno zachodzimy za "skórę". Bo wciąż jesteśmy fascynującymi dla Niego samego. Bo tak właśnie nas stworzył. MÓGŁ stworzyć nas przewidywalnymi dla siebie, i bylibyśmy tylko kolejnym dziełkiem w kolekcji, potwierdzającym doskonałość Twórcy. Ale na nic byśmy Mu się nie zdali w Jego pragnieniu doświadczania niespodzianek... Gdyby tylko "negowcy" próbowali się czasem zagłębić w swoje własne zarzuty prędko by odkryli (może niektórzy już odkryli, i ze wstydu, brną w to z jeszcze większą zajadłością), że nie da się w logiczny sposób dyskutować z koncepcją wszechwiedzy i wszechmocy Absolutu, bo z każdej strony dochodzi się do tego samego wniosku. Czyli że albo nie jest Bóg wszechmocny skoro stworzył ułomne dusze ludzkie, albo nie jest wszechmocny skoro nie potrafi przeżywać zaskoczenia... i tak można na każdy zarzut wszech mocy - negowiec z tej strony, a wystarczy odwrócić "pytanie", i wychodzi na to że nie ma dobrej odpowiedzi. A zatem samo pytanie też nie jest poprawne...
Cośmy zatem dowiedli - jesteśmy na jego Obraz, ale na tyle niedoskonali, by różnić się od Boga tym, co jest elementem zaskoczenia. Do tego dorzucamy szczyptę wolnej woli, mieszamy dokładnie na gładką masę, pieczemy na wolnym ogniu pokus aż się zarumieni sumieniem i wychodzi niedoskonała Doskonałość. Człowiek.
I jako to ma związek ze zbliżającym się Świętem Bożego Narodzenia? Otóż w tę przedziwną i tajemniczą Noc przed wiekami, Bóg dał światu i Sobie samemu niezwykłą (p)odpowiedź na Dzieło Stworzenia Człowieka. "Stworzył Bóg człowieka na swój obraz", planując go zaskakującym. Zaskakiwał to pozytywnie, to negatywnie. I uczył się Bóg Człowieka i człowieczeństwa, poprzez obserwację. Myślę, że każdy to doskonale wie, że najlepszym znanym człowiekowi sposobem uczenia się jest, coś co jest strasznie zaniedbane w polskim szkolnictwie - doświadczenia. A socjolog może sobie tu dopowie o "badaniu uczestniczącym". Jeśli zatem człowiek w ten właśnie sposób najlepiej i najszybciej przyswaja pewną wiedzę, to możemy zakładać, że Ten na Którego Obraz jesteśmy, też doszedł swego czasu do wniosku, że AŻ tak zaskakujące Stworzenia można zgłębić (zwłaszcza istotę ich ułomności i wpływu jej na postępowanie) najlepiej poprzez empirię. Bóg-Socjolog, zdecydował się na badanie uczestniczące i oto "zstąpił z Nieba, i za Sprawą Ducha Świętego" -
uformował Siebie samego na obraz człowieka!
I od tej pory już nie tylko my ludzie, możemy lepiej rozumieć Go poprzez rozumienie siebie, ale i On lepiej rozumie nas poprzez Jezusa Chrystusa. Nie znaczy to, że przestaliśmy być dla Niego zagadkami, i przestaliśmy być atrakcyjni, bo przecież każdy jest inny, ale w swym Świętym Wcieleniu, przybliżył się do tego co nas wszystkich łączy - do kruchości ciała, tej którą się czuje samemu, a nie tylko wie z obserwacji - do słabości duszy, czegoś równie obcego do tamtej pory Boskości. Ewangelie przemilczają większość dzieciństwa i dorastania Pana Jezusa, ale wiemy że był normalnym człowiekiem, i mamy powody wierzyć, że Bóg Ojciec nie otaczał Go żadną niewidzialną bańką chroniącą przed zarazkami, brudem etc. Myślę, że znając absolutnie wszystkie możliwe zagrożenia dla człowieka, chciał ich podoświadczać właśnie, więc możemy z dużym prawdopodobieństwem wyobrazić sobie kilku-kilkunasto-letniego Szkraba Jezuska, który może nawet miał jakąś ksywkę wśród przyjaciół, z odartymi do krwi na przykład kolanami, po przewróceniu się w czasie zabawy w berka czy innej tam znanej dzieciom w tamtych czasach. Jezusa ze świnką albo grypą, czy na co tam w tym rejonie świata zwykli ludzie chorować. Jezusa umęczonego, czy może nawet znużonego domowymi obowiązkami. Może nawet zauroczonego czy zakochanego, bo czy to nie wspaniała okazja dla Boga, by wreszcie doświadczyć, co to za przedziwnej mutacji Miłości tak wielu ludzi doświadcza, która tak rzadko jest bliska tej doskonałej Miłości, którą On sam jest. Ba! Myślę, że możemy nawet sobie wyobrazić Jezusa na targu robiącego zakupy przedbożonarodzeniowe... ;) no chyba (tu mnie mogą poprawić koledzy historycy albo księża), że w kulturze judeistycznej, konkretnie w tamtym okresie, nie było zwyczaju świętować urodzin... Ale na pewno robiącego zakupy możemy! Już nie mówiąc o ciesielce, kiedy pomagał ojcu (Józefowi) w pracy, więc i drzazgę nie jedną pewnie zaliczył i młotkiem w palec też się pewnie huknął... Bóg tak nam bliski - Bóg swojski.
Życzę Wam wszystkim, z okazji zbliżających się Świąt, byście (byśmy... ja też muszę się tego stale uczyć, bo wiedzieć nie wystarczy...) nie tylko potrafili zbliżać się do obrazu Boga, ale biorąc przykład z Niego, poznawali troski, i lęki, i słabości, ludzi, szczególnie tych którzy wydają nam się słabsi od nas, ubożsi, bardziej zagubieni, i tych których postępowanie jest dla nas niepojętą zagadką... których czasem mamy ochotę "przekreślić", powiedzieć że są niereformowalni, "beznadziejne przypadki", "straceni". Bo nawet Bóg przyszedł na świat, żeby "pojąć co niepojęte". Czasem nie trzeba daleko szukać, przypatrzmy się, choćby przy wigilijnych stołach, naszym Mamom, Ojcom, dzieciom, rodzeństwu. Nawet tak bliskich ludzi, często nie rozumiemy, i nie staramy się zrozumieć. Może próbujemy, ale własną miarą. A Bóg uczy nas, jak mamy "wcielać się" (nazwijmy to sobie empatią, albo współ-czuciem, nazwa nie ma takiego znaczenia) czy też może raczej "wduszać się" ;) w swych bliźnich, bo tak jak On przez Jezusa najbardziej zbliżył się do nas ludzi, tak my, poprzez Jezusa (odnajdywanego także w naszych bliźnich) możemy się najbardziej zbliżyć do Boga Ojca.
Amen.
na obraz Boży go stworzył"
Rdz. 1,27
Nie spodziewaliście się tego fragmentu Pisma Świętego na wstępie życzeń bożonarodzeniowych, prawda? :) A jednak o tym właśnie pomyślałem gdy kilka nocy temu zastanawiałem się czego życzyć w te Święta. Ale, nie miałem tego szczęścia co pewien sławny ateista;) któremu się niedawno przyśnił Anioł i powiedział co ma czynić, ja tam z własnej głowy, więc może to być niedoskonałe, ale właśnie...
...niedoskonałość ludzka. Skąd ona - pytają uparci "negownicy" - jeśli Bóg doskonały, a my na Jego obraz i podobieństwo? (swoją drogą czy ktoś może wie, bo ja nie mam pojecia, skąd się wzięło to podobieństwo. Nie z Biblii, tam jest tylko jw. - sam obraz, nic o żadnym podobieństwie, z resztą słusznie po co się miał Duch Święty powtarzać, więc kto , kiedy i dlaczego ukuł takie masło maślane, że i na obraz i na podobieństwo...). Upór negowników, co widzimy po tym przykładzie, jest tak wielki, że można tylko im pozazdrościć, że większość chrześcijan nie ma takiego uporu w dziele Ewangelizacji. Choć akurat nie powinni naśladować tak ślepej argumentacji, wszak Bóg stwarzając świat stworzył też pojęcie Czasu, przemijania, chronologii, i w Dziejach Grzechu, nie można tej chronologii sobie odpuścić. Wszak najpierw stworzył człowieka, a potem po jakimś Czasie, człowiek upadł pod pierwszym grzechem. Jeśli ktoś widzi możliwość odwrotnej kolejności, to ja się w sumie nawet cieszę, że jest on mym oponentem a nie współwyznawcą (ale i tak się modlę dlań o to, co sam uważa za swą najjaskrawszą cechę - o oświecenie...)
Takie tu niby pitu-pitu, ale to wszystko ważne dla wniosku, którym chce się z Wami podzielić, i końcowych życzeń :)
Zatem jeszcze raz - Bóg stworzył nas na swój obraz. Obraz - to słowo klucz. Myślę, że nie będzie to zbytnią obrazą ;) dla Ducha Świętego, jeśli spróbuję podejść do tego w nieco swobodnej interpretacji. Domyślamy się, że chodziło tu o obraz w znaczeniu bardzo ogólnym, ale spróbujmy pomyśleć o tym, jako o obrazie - malowidle. Nie stworzył nas jako swoje klony, nie kopie, nie fotografie ani nie lustrzane odbicia. Jako obrazy. A obrazy nie są nigdy identyczne z rzeczywistością. To taki truizm, ale myślę że tu pomocny. W dodatku, nawet najdoskonalszy kopista, nie odwzoruje nigdy oryginału w 100%, więc myśląc o obrazach myślimy o niepowtarzalnych dziełach sztuki. Każdy jest inny. Tak jak ludzie właśnie. Każdy INNY, a jednocześnie każdy na OBRAZ Boga. Można by powiedzieć, że zanim każdy z nas się narodził, to Bóg namalował kolejny swój Autoportret. I ta właśnie nasza niedoskonałość, tak postrzeżona, nie jest wcale ułomnością w dziele Stworzenia, jest zamierzoną różnicą od Oryginału. Czy ktoś powie że na przykład Autoportret Picassa jest niedoskonały, bo on sam nie miał takich czy innym plamek na twarzy? Że kolory się inaczej na nim rozkładały? Jest doskonały, bo Autor tak a nie inaczej postanowił go stworzyć, a zarazem jest niedoskonały, bo nie odbijał wiernie rzeczywistości. Sprzeczność? Tylko jeśli ktoś jest uparty by szukać sprzeczności ;)
Jesteśmy niedoskonałymi (z bożego zamierzenia) jego odwzorowaniami, które dodatkowo na co dzień, jeszcze sobie grzechami dodają skaz na swoich płótnach. Grzechami w duszy, ale i na ciele sobie sami, albo nawzajem robimy różne uszczerbki. Pytanie pozornie proste: czemu? Czemu u licha sobie to wciąż, i wciąż robimy? Czemu przez całe swoje życie, co i raz oddalamy się od tego ideału (na tyle na ile obraz może być bliski ideałowi), skoro na starcie byliśmy najbliżej. Wcale nie jest sensem życia dojść do jakiejś doskonałości nie mając na początku nic. To nie tak, że rzuca nas Bóg na świat, z kawałkiem drewna, płótnem, pędzlem, i farbami, i "zrób to sam". I jeszcze zrób tak żeby "Mi się podobało". Przeciwnie właśnie, trafiamy na świat już z doskonałym obrazem, a celem jest dobrnięcie do końca z jak najmniej uszkodzonym. Łatwiej jest zadbać o dom, niż go zbudować od fundamentów prawda? Łatwiej jest zadbać o samochód, niż go skonstruować. Każdy może zadbać, to nie jest takie trudne, i niemożliwe zadanie, a jednak stale sobie je utrudniamy... Dał nam niby łatwe zadanie, a potem przez wieki patrzył i patrzył, i pewnie nadziwić się nie mógł jak to jest, że ciągle to partaczymy. Nielicznym się udaje, a większość "wymięka", i dociera do celu w najlepszym razie z jakimiś strzępami, z dawno zgubioną ramą, wyblakłymi kolorami, licznymi rysami... i to znów "negownik" powie - jak to nie mógł się nadziwić? Aha! Czyli nie jest wszystkowiedzący, skoro z góry nie wiedział, że sobie ludzie nie będą z tym radzić, że będą tacy i owacy, że to i tamto. A ja (od)powiadam - ja, który jestem na Jego obraz - uwielbiam się dziwić! Kocham to niesamowite uczucie, gdy uczę się czegoś nowego, gdy poznaję człowieka, który mnie czymś zaskakuje, gdy dowiaduję się o czymś co wydawało mi się niemożliwe, a jednak! Na przykład kiedy pierwszy raz dowiedziałem się że nie protony, neutrony i elektrony są najmniejszymi cząstkami, ale są jeszcze mniejsze kwarki! Jakie to fascynujące, od razu pojawia się myśl, że skoro tak długo ludzie się mylili, to może i kwarki nie są najmniejsze, że kiedyś (albo już, to nie moja dziedzina, mogę nie być na czasie;) ktoś znajdzie cząstki z których składają się kwarki, itd. itd. Albo pierwsza radość gdy wreszcie się udało tak ubić pianę z białek, że rzeczywiście nie wypadła po odwróceniu miski do góry nogami! Mam tu dużą pokusę by mnożyć takie przykłady ale wszyscy dobrze wiecie, że można by tak bez końca, każdy ma co najmniej jedną (a jestem pewien że o wiele więcej) dziedzinę w której uwielbia być zaskakiwany, mimo że jednocześnie marzy o tym by być w niej absolutnym ekspertem. Sprzeczność? Tylko jeśli ktoś się upiera by ją znaleźć... ;)
Tak właśnie - uwielbiamy takie czy inne niespodzianki, a jednocześnie chcielibyśmy być wszechwiedzącymi. Tym się my obrazy, różnimy od Oryginału, że On JEST wszechwiedzący, ale z pewnością tak samo kocha niespodzianki. I myślę, że właśnie dlatego jesteśmy Jego najlepszym dziełem, ulubionym wręcz, i trudnym do przekreślenia zupełnie, nawet jak Mu mocno zachodzimy za "skórę". Bo wciąż jesteśmy fascynującymi dla Niego samego. Bo tak właśnie nas stworzył. MÓGŁ stworzyć nas przewidywalnymi dla siebie, i bylibyśmy tylko kolejnym dziełkiem w kolekcji, potwierdzającym doskonałość Twórcy. Ale na nic byśmy Mu się nie zdali w Jego pragnieniu doświadczania niespodzianek... Gdyby tylko "negowcy" próbowali się czasem zagłębić w swoje własne zarzuty prędko by odkryli (może niektórzy już odkryli, i ze wstydu, brną w to z jeszcze większą zajadłością), że nie da się w logiczny sposób dyskutować z koncepcją wszechwiedzy i wszechmocy Absolutu, bo z każdej strony dochodzi się do tego samego wniosku. Czyli że albo nie jest Bóg wszechmocny skoro stworzył ułomne dusze ludzkie, albo nie jest wszechmocny skoro nie potrafi przeżywać zaskoczenia... i tak można na każdy zarzut wszech mocy - negowiec z tej strony, a wystarczy odwrócić "pytanie", i wychodzi na to że nie ma dobrej odpowiedzi. A zatem samo pytanie też nie jest poprawne...
Cośmy zatem dowiedli - jesteśmy na jego Obraz, ale na tyle niedoskonali, by różnić się od Boga tym, co jest elementem zaskoczenia. Do tego dorzucamy szczyptę wolnej woli, mieszamy dokładnie na gładką masę, pieczemy na wolnym ogniu pokus aż się zarumieni sumieniem i wychodzi niedoskonała Doskonałość. Człowiek.
I jako to ma związek ze zbliżającym się Świętem Bożego Narodzenia? Otóż w tę przedziwną i tajemniczą Noc przed wiekami, Bóg dał światu i Sobie samemu niezwykłą (p)odpowiedź na Dzieło Stworzenia Człowieka. "Stworzył Bóg człowieka na swój obraz", planując go zaskakującym. Zaskakiwał to pozytywnie, to negatywnie. I uczył się Bóg Człowieka i człowieczeństwa, poprzez obserwację. Myślę, że każdy to doskonale wie, że najlepszym znanym człowiekowi sposobem uczenia się jest, coś co jest strasznie zaniedbane w polskim szkolnictwie - doświadczenia. A socjolog może sobie tu dopowie o "badaniu uczestniczącym". Jeśli zatem człowiek w ten właśnie sposób najlepiej i najszybciej przyswaja pewną wiedzę, to możemy zakładać, że Ten na Którego Obraz jesteśmy, też doszedł swego czasu do wniosku, że AŻ tak zaskakujące Stworzenia można zgłębić (zwłaszcza istotę ich ułomności i wpływu jej na postępowanie) najlepiej poprzez empirię. Bóg-Socjolog, zdecydował się na badanie uczestniczące i oto "zstąpił z Nieba, i za Sprawą Ducha Świętego" -
uformował Siebie samego na obraz człowieka!
I od tej pory już nie tylko my ludzie, możemy lepiej rozumieć Go poprzez rozumienie siebie, ale i On lepiej rozumie nas poprzez Jezusa Chrystusa. Nie znaczy to, że przestaliśmy być dla Niego zagadkami, i przestaliśmy być atrakcyjni, bo przecież każdy jest inny, ale w swym Świętym Wcieleniu, przybliżył się do tego co nas wszystkich łączy - do kruchości ciała, tej którą się czuje samemu, a nie tylko wie z obserwacji - do słabości duszy, czegoś równie obcego do tamtej pory Boskości. Ewangelie przemilczają większość dzieciństwa i dorastania Pana Jezusa, ale wiemy że był normalnym człowiekiem, i mamy powody wierzyć, że Bóg Ojciec nie otaczał Go żadną niewidzialną bańką chroniącą przed zarazkami, brudem etc. Myślę, że znając absolutnie wszystkie możliwe zagrożenia dla człowieka, chciał ich podoświadczać właśnie, więc możemy z dużym prawdopodobieństwem wyobrazić sobie kilku-kilkunasto-letniego Szkraba Jezuska, który może nawet miał jakąś ksywkę wśród przyjaciół, z odartymi do krwi na przykład kolanami, po przewróceniu się w czasie zabawy w berka czy innej tam znanej dzieciom w tamtych czasach. Jezusa ze świnką albo grypą, czy na co tam w tym rejonie świata zwykli ludzie chorować. Jezusa umęczonego, czy może nawet znużonego domowymi obowiązkami. Może nawet zauroczonego czy zakochanego, bo czy to nie wspaniała okazja dla Boga, by wreszcie doświadczyć, co to za przedziwnej mutacji Miłości tak wielu ludzi doświadcza, która tak rzadko jest bliska tej doskonałej Miłości, którą On sam jest. Ba! Myślę, że możemy nawet sobie wyobrazić Jezusa na targu robiącego zakupy przedbożonarodzeniowe... ;) no chyba (tu mnie mogą poprawić koledzy historycy albo księża), że w kulturze judeistycznej, konkretnie w tamtym okresie, nie było zwyczaju świętować urodzin... Ale na pewno robiącego zakupy możemy! Już nie mówiąc o ciesielce, kiedy pomagał ojcu (Józefowi) w pracy, więc i drzazgę nie jedną pewnie zaliczył i młotkiem w palec też się pewnie huknął... Bóg tak nam bliski - Bóg swojski.
Życzę Wam wszystkim, z okazji zbliżających się Świąt, byście (byśmy... ja też muszę się tego stale uczyć, bo wiedzieć nie wystarczy...) nie tylko potrafili zbliżać się do obrazu Boga, ale biorąc przykład z Niego, poznawali troski, i lęki, i słabości, ludzi, szczególnie tych którzy wydają nam się słabsi od nas, ubożsi, bardziej zagubieni, i tych których postępowanie jest dla nas niepojętą zagadką... których czasem mamy ochotę "przekreślić", powiedzieć że są niereformowalni, "beznadziejne przypadki", "straceni". Bo nawet Bóg przyszedł na świat, żeby "pojąć co niepojęte". Czasem nie trzeba daleko szukać, przypatrzmy się, choćby przy wigilijnych stołach, naszym Mamom, Ojcom, dzieciom, rodzeństwu. Nawet tak bliskich ludzi, często nie rozumiemy, i nie staramy się zrozumieć. Może próbujemy, ale własną miarą. A Bóg uczy nas, jak mamy "wcielać się" (nazwijmy to sobie empatią, albo współ-czuciem, nazwa nie ma takiego znaczenia) czy też może raczej "wduszać się" ;) w swych bliźnich, bo tak jak On przez Jezusa najbardziej zbliżył się do nas ludzi, tak my, poprzez Jezusa (odnajdywanego także w naszych bliźnich) możemy się najbardziej zbliżyć do Boga Ojca.
Amen.